Boczek pieczony
To była miłość od pierwszego spojrzenia na stoisko mięsne. Leżał tam taki - dostojny, emanujący poczuciem własnej wartości - nieco tylko zaniżonym przez całkiem niezłą promkę. Wątroba prewencyjnie chciała zgłosić wątpliwości, ale że od pół roku nie musi staczać potyczek z alkoholem, chyba trochę jej się nudzi, więc klamka zapadła.
A oto lista potrzeb:
- boczek wieprzowy, surowy, bardziej mięsny niż tłusty - mniej niż półtora kilograma raczej nie ma sensu
- łyżka papryki wędzonej
- łyżka octu - najlepiej jabłkowego albo winnego
- łyżka oleju
- 2 łyżki sosu sojowego
- 2 zmiażdżone ząbki czosnku - lub więcej
- łyżka suszonego oregano
Oczywiście można przykombinować z dowolną mieszanką przyprawową i tak 90% roboty robi tu sposób pieczenia.
Przyda się jeszcze szczypta soli i sznurek.
Skórę można naciąć w poprzeczne pasy, albo kratkę, albo wcale - ma to znaczenie jedynie wizerunkowe. Składniki marynaty wymieszać, mięso natrzeć i do lodówki - na dzień, dwa czy trzy nawet.
Godzinę przed pieczeniem wyciągnąć z lodówki, niech się bidula ogrzeje. Nieznacznie posolić (w marynacie był już sos sojowy). Można zrolować i związać, można zostawić w formie płaskiej, zupełnie rozwiązłej.
Piekarnik na 230 stopni, grzanie góra dół. Nawet nie trzeba czekać aż się rozgrzeje tylko od razu pakować weń boczek - bez jakiegokolwiek przykrycia. Tylko nisko - daleko od górnej grzałki - bo przy tak ostrym grzaniu skóra może zbyt szybko wejśc w czerń.
W takiej temperaturze około 30 minut. Potem przekrętka na 140 stopni i kolejne dwie godziny. Wciąż bez przykrycia. Dzięki temu mięso nie będzie wypychało z siebie "soków". Wytapiać będzie się jedynie tłuszcz. I tak gotowy jest do ekstatycznego spożycia . Można po wyłączeniu grzania zostawić boczek w piekarniku do wystygnięcia - będzie jeszcze lepszy.